Back to home
Tajlandia

Ferie w Tajlandii: Koh Tao

Droga z Ton Sai Bay na Koh Tao nie należała do najlżejszych: łódka, bus, następnie prom, który wbrew naszym oczekiwaniom nie był promem bezpośrednim tylko promem numer jeden, z którego wyrzucono nas na Koh Phangan (po poprzednim postoju na Koh Samui) i kazano czekać na prom numer 2. Ten oczywiście spóźnił się godzinę co, biorąc pod uwagę, że poprzedniej nocy spaliśmy za krótko i wypiliśmy za dużo, a dziś zdecydowanie za mało zjedliśmy, było nam bardzo nie w smak. Dotarcie do zarezerwowanego wcześniej gesthouse’u (z uwagi na trwające obchody Chińskiego Nowego Roku nie chciałam wyjątkowo ryzykować szukania kwater na miejscu) wiązało się z rozczarowaniem, gdyż (zupełnie nie wiem czemu, ale jednak) ubzdurałam sobie, że mamy tu bungalow na plaży. Tymczasem okazało się, że nasz pokój od plaży w zatoce Chalok Baan Kao dzieli uliczka i… kilkadziesiąt schodków. Do tego pomieszczenie jest bardzo nowoczesne (ładne i czyste przy okazji)- nam jednak zdecydowanie bardziej odpowiadał bambusowo- budżetowy klimat Ton Sai Bay. Wygłodniali rzuciliśmy się na pierwszą restaurację i… był to nasz jedyny nie zadawalający (zarówno smakiem jak i ceną) posiłek w Tajlandii. To zdecydowanie nie był nasz dzień postanowiliśmy więc zakończyć go zaraz po zachodzie słońca- jutro będzie nowy, lepszy. Oj był!

Koh Tao

Zaczęliśmy od pysznego śniadania we francuskiej kanapkarni- każdemu czasem należy się odrobina luksusu, a ten śniadaniowy szczególnie miło nastraja na cały dzień. Wypożyczyliśmy skuter i pojechaliśmy na południowy kraniec wyspy by wspiąć się na John Suwan Viewpoint. Soczyste błękitno- szafirowo-zielone widoki wynagrodziły ten kilkunastominutowy wysiłek w upale.

John Suwan Viewpoint

Schodząc ze wzgórza zatrzymaliśmy się na Freedom Beach, zrelaksować się przy owocowym shake’u i schłodzić morską kąpielą. Leżąc na drewnianym tarasie zawieszonym nad taflą turkusowej wody odmierzyliśmy „na oko” odległości pomiędzy kolejnymi zatokami i postanowiliśmy pokonać je jutro kajakiem. Znowu kąpiel i zmiana plaży. Przenieśliśmy się do Shark Bay, by poleniuchować w hamaku i posilić ciało pysznym pad thaiem. Jej ale było pysznie! Ale było pięknie!

Koh Tao

Na zachód słońca pojechaliśmy na położoną na zachodnim wybrzeżu Sairee Beach słynącą z głośnych, całonocnych imprez, a że była sobota… postanowiliśmy wrócić tu wieczorem i dołączyć do plażowych szaleństw. Jeszcze tylko długi spacer, tropikalny koktajl i zielone curry, powrót skuterem do naszej zatoki, szybki prysznic, negocjacje z kierowcą trucka, który podrzuci nas na pace do imprezowego zagłębia i już słyszymy bit. Ordynarny disco bit. Lokalni chłopcy popisują się tańcem z ogniami, przyjezdni nastolatkowie wlewają w siebie kubełki taniego alkoholu i ryczą jak zarzynane zwierzęta, głośniki popiardują zużytymi membranami, fatalna muzyka wierci dziurę w żołądku- nie ma szans, nie damy rady tu się bawić. Zrobimy sobie lepszą, prywatną imprezę.

Sairee Beach

Nowy dzień, nowy plan. Zastanawialiśmy się przez chwilę nad wykupieniem island hoppingu ze snorkelingiem na rafie, ale gdy dziewczyna z agencji pokazała nam na mapie miejsca, do których mielibyśmy popłynąć, zdecydowaliśmy dotrzeć tam samodzielnie dzięki kombinacji skutera i kajaka. Fajniej i taniej. Ambicje trochę przerosły możliwości naszych ramion i plastikowej łupinki- mieliśmy  w planie dopłynięcie do Shark Island, jednak gdy tylko wychyliliśmy czubek naszego kajaka zza Buddha Rock, uderzył w nas silny wiatr i fale. W pośpiechu ewakuowaliśmy się więc z powortem do zatoki Chalok Baan Kao Bay i eksplorowaliśmy kolejne miejsca snorklingowe i okoliczne plaże. Na obiad zatrzymaliśmy się w zatoce Junn Jeua Bay pełnej dorosłych Chińczyków ubranych od stóp do głów w chroniące przed słońcem odblaskowe wdzianka, z dmuchanymi niezatapialnymi rękawkami, próbujących zobaczyć coś na morskim dnie, trzy metry od brzegu, w wodzie po pas- nigdy nie przestanie mnie to bawić.

John Suwan Viewpoint

Popołudniu odstawiliśmy kajak (choć wiosłować jest bosko!) i skuterem pojechaliśmy do punktu widokowego znanego wśród turystów jako Love@Koh Tao, z którego rozciąga się cudowny widok na okoliczne wzgórza i zatokę Tanote. Goniąc zachód słońca wróciliśmy na naszą stronę wyspy, do naszej zatoki, naszego ulubionego (już) reggae baru gdzie pożegnaliśmy miniony dzień.

Chalok Baan Kao Bay

Choć po moich filipińskich przykrych doświadczeniach ze skuterem (możecie o nich przeczytać TU) wciąż nie mogę zaprzyjaźnić się z tymi dwoma kółkami, kolejny dzień postanowiliśmy spędzić dzieląc siodełko jednoślada (w sumie przewróciłam się jadąc w pojedynkę). Animuszu nie dodał mi przeczytany w przypadkowym przewodniku akapit: „Chcesz się nauczyć jeździć skuterem? Świetnie! Ale nie rób tego na Koh Tao.”, oświadczenie Adriena, że w sumie to na skuterze siedział kilka razy, ani kondycja dróg. Jednak dopiero gdy zaczęliśmy się zbliżać do pierwszego celu naszej podróży, zaczęłam odczuwać lekki strach. Wiedziałam, że będzie stromo- nie myślałam, że aż tak. Wiedziałam, że drogi są w kiepskim stanie- nie spodziewałam się, że jest aż tak źle. Zatrzymaliśmy się w zatoce Hin Wong- cichej, jakby opuszczonej i zaniedbanej. Jednak tu atrakcje ukryte są pod wodą i jak tylko udało nam się do niej „doskakać” po olbrzymich głazach, korzystaliśmy, oglądaliśmy i krztusiliśmy się słoną wodą w ramach zachwytów.

Aow Leuk Bay

Chwila relaksu i dalej w drogę, coraz bardziej stromą, coraz bardziej piaszczystą, coraz mniej przejezdną (dodam, że już w drodze powrotnej do Bangkoku, na lotnisku, wpadła nam w ręce mapka z oznaczeniem stanu dróg i te, którymi jechaliśmy tego dnia zostały opisane jako „not really a road”). Co sekundę podejmowałam sprzeczne decyzje o zamykaniu i otwieraniu oczu, o zatrzymaniu się, o zawróceniu, o przebyciu ostatnich kilkuset metrów pieszo. Były prośby i groźby, był (ma się rozumieć) emocjonalny szantaż- na szczęście Adrien nie słuchał i skuter, choć ledwo zipiąc i ślizgając się niepewnie po dróżkach, dowiózł nas bez żadnej szkody na ciele do Mango Viewpoint- no dobra, warto było.

Mango Viewpoint Koh Tao

Zimne piwo na ostudzenie nerwów, gra planszowa na zrelaksowanie umysłu. Skoro tu dotarliśmy to nie ma dla nas rzeczy niemożliwych, prawda? A drogi nie mogą być gorsze, zgadza się? Mieliśmy rację tylko połowicznie… Ścieżynka prowadząca do Mango Bay, którą wybraliśmy sobie za ostatni cel naszej wyspoznawczej wycieczki, składała się z dwóch nierównych rowów o głębokości do połowy łydki (w porywach do kolana)  oddalonych od siebie mniej więcej na odległość rozstawu kół terenowego samochodu. Wszystko przykryte cienką warstwą piasku, cholernie strome i kręte. Niestety nie było jak z rozpędzonego skutera zejść więc siedziałam, skupiając się na tłumieniu rozpaczliwych dźwięków jakie uporczywie próbowały opuścić moje gardło. Dojechaliśmy do końca tego czegoś co miało być drogą, pokonaliśmy jakieś (na oko) 100 kamiennych schodów w dół, a tam szlaban, dwie prześliczne Tajki na straży i informacja, że to teren prywatny i za wejście należy zapłacić 200 THB od osoby. Okazało się jednak, że zakupiony w ten sposób talon możemy wymienić w restauracji na jedzenie i picie- no dobra, nie czujemy się tak bardzo oszukani, wchodzimy. W sumie to przyda się wrzucić coś na ząb. W ten oto sposób trafiliśmy do eleganckiego resortu. Leżąc na rozległym tarasie, chwilę po sesji snorkelingu (w końcu żywa rafa! to dlatego tylu nurków pływa w tej zatoce) stwierdziliśmy, że umarlibyśmy tu z nudów najpóźniej drugiego dnia. Jemy co mamy do zjedzenia i spadamy stąd.

Mango Bay

W drodze powrotnej po stromej i dziurawej glinianej ścieżce zaklinałam się, że nigdy więcej, że chcę iść, potem płakać, w końcu że chcę się napić tequili. Moje pragnienie toastu w meksykańskim stylu wzmogło się, gdy dotarła do mnie świadomość, że przeżyliśmy i że już nigdzie więcej skuterem nie jedziemy. Zaprzyjaźniony barman co kilka minut pytał czy polać jeszcze.

Koh Tao

Wreszcie po kilku dniach pełnych wrażeń zwolniliśmy tempo i rozłożyliśmy kocyk w cieniu palmy na plaży. Rozgrywki w Scrabble (co jest nie lada wyzwaniem dla dwojga nie-nativów) przeplataliśmy kąpielami w morzu i popijaliśmy tropikalnymi shakeami. Spacerowaliśmy i objadaliśmy się- same przyjemności. W końcu po to są ferie, prawda?


Aow Leuk Bay

Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!

Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.

 

By Pojechana, 9 kwietnia 2015 Człowiek od rzeczy niemożliwych, menadżerka, przedsiębiorczyni, dziennikarka, pasjonatka podróży, miłośniczka gór i cienia palm. Laureatka Travelerów National Geographic Polska w kategorii Blog Roku. Odwiedziła ponad 50 krajów, mieszkała w Anglii, Chinach i Francji. W czerwcu 2015 ukazała się jej debiutancka książka "Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin".
  • 19

Pojechana

Człowiek od rzeczy niemożliwych, menadżerka, przedsiębiorczyni, dziennikarka, pasjonatka podróży, miłośniczka gór i cienia palm. Laureatka Travelerów National Geographic Polska w kategorii Blog Roku. Odwiedziła ponad 50 krajów, mieszkała w Anglii, Chinach i Francji. W czerwcu 2015 ukazała się jej debiutancka książka "Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin".

19 Comments
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Dołącz do Pojechańców!

 

Zapisz się do newslettera i otrzymuj raz w tygodniu list z wskazówkami dotyczącymi jednego z Pojechanych kierunków podróży lub rady, jak zrobić sobie fajne życie. Weź udział w ekskluzywnych konkursach z nagrodami tylko dla Pojechańców.

 

Kliknij TU i zapisz się do newslettera!