Ledwie zdążyliśmy sprać czerwony pył Outbacku z naszych ubrań, a tu już nadchodził tydzień wolnego z okazji Chińskiego Nowego Roku. Zostać w domu? To by było do nas niepodobne. Podróżować po Chinach? Musielibyśmy zwariować żeby przyłączyć się do milionów jadących akurat wtedy w odwiedziny do rodziny Chińczyków. Australijska przygoda nadwyrężyła nieo nasz budżet i mieliśmy też ochotę (dla odmiany) odpocząć. No wiecie: poleżeć w hamaku, książkę poczytać, wstawać tylko po drinka lub na kąpiel w morskich falach. Niezwykle rzadko wypoczywamy w ten sposób, bo… szybko nam się nudzi. Ale ostatnie miesiące były tak obfite we wrażenia, że zgodnie stwierdziliśmy, że tego nam właśnie trzeba (a przecież o to chodzi- o przyjemność i zaspakajanie własnych potrzeb, a nie gonienie za… no właśnie, za czym niby?).
Po porównaniu aspektów finansowych, pogodowych i dojazdowych (nie mieliśmy ani czasu, ani ochoty na jakieś karkołomne przeprawy) wybór padł na wyspę Mindoro na Filipinach (w których zdążyliśmy się rok wcześniej zakochać), gdzie można bardzo szybko dostać się z Manili (autobus + prom). Dodatkowym plusem miejsca jest fakt, że oszczędził je tajfun Haiyan. Zdania o Mindoro są różne, tak jak różne są potrzeby podróżujących- wszak jedni wolą jechać w dzicz na własną rękę, inni wybiorą wakacje last minute w popularnym resorcie. Słyszeliśmy dużo opinii, że jest kiczowato i głośno, bo to częsty kierunek wypadów mieszkańców Manili. Ale też, że to nurkowy raj z przepiękną rafą koralową. Biorąc pod uwagę przestrogi o plażowym dyskotekowym zagłębiu, wybraliśmy miejsce nieco na uboczu: Bamboo House na Talipanan Beach na zachód od Puerto Galera, oddalone od wieczornego zamieszania na White Beach. I wiecie co? To był strzał w dziesiątkę! I ile z reguły kompletnie nie zajmuje naszych głów to, w jakich miejscach śpimy, bo tylko śpimy i wychodzimy i pędzimy dalej, tak tym razem to miały być stacjonarne wakacje. I to pierwsze takie od… nie pamiętam kiedy! Obsługa ośrodka musiała czytać w naszych myślach, bo dostaliśmy pokój na piętrze, na końcu bardzo klimatycznego budynku (czyli kompletnie na uboczu) i to z widokiem na morze. Wiecie jak cudownie jest zasypiać słuchając szumu fal (moje problemy ze snem zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki- tak, tak, mam takie, mój umysł po zgaszeniu światła automatycznie wchodzi na wysokie obroty, ciągle to nowe książki układa), jakie to wspaniałe uczucie widzieć turkus wody od razu po przebudzeniu? Mam nadzieję, że wiecie.
Zarezerwuj najlepszy nocleg w Puerto Galera
Oczywiście z tym leżeniem i niewstawaniem to nie do końca nam wyszło. Już w drodze na Mindoro postanowiliśmy zatrzymać się na jeden dzień i wejść na wulkan Taal (przepiękne miejsce, możecie o nim przeczytać TU). Jak już dotarliśmy na plażę, to owszem był hamak, owszem były pyszne drinki na bazie lokalnego rumu i soków owocowych (Mindoro Sling- spróbujcie koniecznie jeśli zabłądzicie w te strony), książka, a nawet seriale. Ale już drugiego dnia poszliśmy na kilkukilometrowy spacer na White Beach i wiecie co? Wcale nie jest taka biała i do tego jest strasznie skomercjalizowana. Tak tandetnie, że aż oczy i uszy bolą. A już wieczorem, kiedy zamienia się w festyn z występami lady boyów w wersji ubogiej (okrutne, wiem, ale to niezwykle trafne określenie, szczególnie gdy porówna się to do barwnych show, jakie można zobaczyć w Tajlandii), miotaczy ognia, z fast foodami i kakofonią disco. Ajjj… okropność! Bynajmniej my nie tego na urlopie szukamy.
Kolejnego dnia padał deszcz więc nie było powodu by wychodzić z hamaka. Ale jak tylko zrobiło się sucho, wypożyczyliśmy skuter i pojechaliśmy eksplorować wyspę. Pojechaliśmy do wodospadów Tamaraw, wzdłuż których zbudowano baseny, zatrzymywaliśmy się w lokalnych wioskach, by podglądać codzienne życie i rozrywki (króluje tu karaoke) i zwiedziliśmy zakamarki Puerto Galera i Sabang. Znaleźliśmy też czas na kajaki, na których odkryliśmy przepiękną, zupełnie pustą (bo trudno dostępną z lądu) plażę, na którą popłynęliśmy jeszcze drugi raz, by pokazać ją znajomym, którzy do nas na chwilę dołączyli (Polacy mieszkający w Tajlandii, Hongkongu i Polsce- śmieliśmy się, że trzeba było aż na Filipiny lecieć żeby się razem piwa napić).
Popłynęliśmy też na lokalny island hopping i choć nurkowie, którzy nam towarzyszyli kręcili nosem „bo już te ryby widzieli”, to my nie mogliśmy wyjść z wody! Całe ławice podgryzały nam tyłki (aż się z wrażenia słonej wody opiłam), były ich tysiące, w przeróżnych kolorach i kształtach (nie jestem rybnym ekspertem więc odróżniłam jedynie błazenki, ryby papuzie i anielskie), koralowce, jeżowce i kilkudziesięciocentymetrowe muszle giganty- prawdziwe podwodne królestwo.
Widzieliśmy też wodnego węża (podobno groźny), ale na szczęście jeszcze w porcie, gdy staliśmy na brzegu. Po snurkowaniu odwiedziliśmy Haligi Beach, na której zjedliśmy pyszną grillowaną rybkę (w ramach zemsty za to podszczypywanie) i Bayanan Beach, gdzie… ucięliśmy sobie drzemkę.
A poza tym rzeczywiście było lenistwo, cisza, spokój, smażone kalmary i shake ze świeżych mango… Pewnie dla niektórych nuda, ale tym razem klimat nicnierobienia idealnie wpisywał się w nasze potrzeby. A to wszystko w cudownych okolicznościach przyrody- czego chcieć więcej!
Po jeszcze więcej zdjęć z Mindoro zapraszam TU.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!
Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Dorota
11 kwietnia 2014ja też tak chcę ,cudownie
Ariel Matysiak
14 kwietnia 2014piękna fauna i flora, warto zobaczyć na własne oczy na pewno
Olivia
15 kwietnia 2014Leo the King bardzo mnie zaintrygował, przejechałby się takim autobusem w nieznane :)
MArek
2 września 2014Napisz jak dostać się na wyspę z Manili, a szczególnie gdy samolot przylatuje o 1 w nocy.
Sandra
19 września 2018Aż niemożliwe jakie cuda może stworzyć natura. Kolory jak nie z tej ziemi! Właśnie przez takie zdjęcia Filipiny są u mnie na pierwszym miejscu z podróżniczych marzeń :)